Zniewolone umysły, czyli nauka w lewackich łapach

Zniewolone umysły, czyli nauka w lewackich łapach – Robert Kościelny

Polska Niepodległa, lipiec-sierpień 2020

Wojnie kulturowej na uczelniach, towarzyszy również wojna klasowa – walka o byt

Robert Kościelny

Warszawska Gazeta, 21 luty 2020

Pars pro toto, czyli jest taka sprawa…

Niedawno europoseł Patryk Jaki z Solidarnej Polski  odniósł się dość krytycznie do wicepremiera Jarosława Gowina. Chodziło o to, że dr Gowin, obecny wicepremier i minister szkolnictwa wyższego, stwierdził, że mimo reformy, sytuacja w sądach się nie poprawiła. Patryk Jaki nie tylko wytknął byłemu ministrowi sprawiedliwości w rządzie PO-PSL, że jako reformator sądów za czasów PO poszedł na układ z kastą sędziowską, co skutkowało załamaniem próby zmian, nawet tak niewielkich jak te, które proponował, ale też stwierdził, że podobny manewr zastosował w przypadku obecnej reformy w szkolnictwie wyższym. „Jakie mamy teraz efekty na uczelniach wyższych tej reformy robionej z układem III RP? Wielu pracowników naukowych, z którymi współpracuję na uczelni, głośno mówi, że środowiska konserwatywne są tam niszczone, a lewactwo i gender są tam tak silne jak nigdy i stanowią główny punkt oporu przeciwko nawet nie rządom PiS, ale całemu państwu”, mówił w wywiadzie pan Jaki.

Z życiorysu zamieszczonego w Wikipedii wynika, że uczelnię, Uniwersytet Wrocławski kończył  europoseł w 2010 r. Poza tym prowadził zajęcia ze studentami w dwu szkołach wyższych. Ma też doktorat. Stąd należy sądzić, że  dr Patryk Jaki posiada własne doświadczenia w zakresie tego co dzieje się na uczelniach i jakie siły są tam przewodnie. Jeśli dodamy do tego, że ma też porównanie z innymi, zachodnimi wszechnicami, jako stypendysta ARGO – Top Public Executive oraz uczestnik szkolenia na Sam Houston State University w Huntsville, to możemy spokojnie przyjąć, że może i potrafi porównać środowiska akademickie po obu stronach Łaby, mówiąc obrazowo.

Powoływanie się jedynie na słowa współpracujących z nim akademików o poglądach konserwatywnych na temat sytuacji na uczelniach, przy braku chociażby nawiązania do własnych doświadczeń należy uznać za przejaw nieśmiałości dr. Jakiego. Podobnej do tej z którą wystąpiła przed laty w reklamie pani Katarzyna Niekrasz („z pewną taką nieśmiałością”).

Wprawdzie byli i są ludzie nauki dobrze znający realia uniwersyteckie, którzy od dawna mówili to o czym obecnie mówi pan Jaki, natchniony przez „wielu pracowników naukowych”, ale nie są oni beneficjentami systemu akademickiego – zresztą najczęściej nie są beneficjentami żadnego systemu – i funkcjonują poza nim.  A z takimi to nie tylko Patrykowi Jakiemu nie po drodze, ale  każdemu, komu święty spokój i życie w jakim takim dostatku miłe. I pewnie dlatego panu europosłowi nawet do głowy nie przyszło, żeby badając sytuację na uczelniach wyjść poza opinie beneficjentów.

Kiedy w comiesięcznych audycjach nadawanych w internetowym Niepoprawnym Radiu  dr Józef Wieczorek, twórca Niezależnego Forum Akademickiego, komentował na bieżąco mankamenty dyskutowanego wówczas projektu reformy akademickiej Gowina, zwracając właśnie uwagę na to, że robiona jest wraz z układem i dla układu III RP, to żaden z  akademików pomstujących teraz na wicepremiera nie uznał za stosowne dołączyć do dyskusji radiowej, mimo że będąc na antenie prosiliśmy (miałem w tym cyklu audycji swój skromny udział)  ich o to.

Pracom nad reformą szkolnictwa wyższego w wydaniu Jarosława Gowina,  jednego nie można zarzucić – tajności. Wprost przeciwnie, można nawet  powiedzieć że pan dr Gowin zrobił ze swego przedsięwzięcia show, na który nie szczędził ani pieniędzy, ani też czasu. Trwał on przez rok! Nie ma w kraju człowieka związanego w taki czy inny sposób z nauką, który nie słyszałby o tym.

To co było wiadome ludziom spoza systemu akademickiego, przejawiającym obywatelską troskę o skutki społeczne i cywilizacyjne jego daleko posuniętej dysfunkcyjności, jest doskonale znane tym, którzy w systemie funkcjonują, jako etatowcy, a nawet multietatowcy. Niech więc nie grają dziś pierwszych naiwnych; doskonale wiedzieli, bo przeprowadzający zmiany z tym się przecież nie kryli, że reforma była od początku – co tam od początku, z założenia  – robiona z układem!

Czy wśród zaproszonych do prac nad zmianami w szkolnictwie wyższym znaleźli się Polacy pracujący od lat na uniwersytetach w USA, Wielkiej Brytanii, Hong Kongu, Singapurze – czyli wiodących ośrodkach naukowych na świecie?  Czy zaproszono czynnych badaczy mieszkających i pracujących w Polsce, ale spoza obecnego systemu akademickiego?  Oczywiście, nic z tych rzeczy! Dlaczego?

Na wideorelacji z kuluarowego spotkania podczas konferencji poświęconej zmianom systemu szkolnictwa wyższego, zamieszczonej na stronie MNiSW, jeden z „reformatorów” mówi: nie potrzebne są nam osoby z zewnątrz, my [czyli beneficjenci systemu –R.K.] najlepiej wiemy jak go naprawić. Słowom cwaniaczka towarzyszy rechot obecnych tam przedstawicieli elity intelektualnej naszego kraju. Ta bezczelna wypowiedź jest przejawem mentalności wiecznych reformatorów systemu socjalistycznego w tzw. Polsce Ludowej. Reformowaliby go, dla własnej korzyści, do dziś, gdyby nie wybuch społecznego buntu latem 1980 r. Gdyby wylewająca się lawa nie zaczęła zatapiać ruin gnijącej cywilizacji.

Między bajki należy włożyć część wypowiedzi pana europosła, sugerującą zaskoczenie prawicowej profesury, że na uczelniach „środowiska konserwatywne są niszczone”. Bowiem ona doskonale wie, co się dzieje na polskich uczelniach i to nie od czasu pogrożenia palcem prof. Nalaskowskiemu, nieprzyznania profesury Andrzejowi Zybertowiczowi czy ostatniego przypadku na Uniwersytecie Śląskim, tylko od dekad – polskim systemem akademickim zarządzają, a właściwiej „zawiadują” typy sowieckie! Kiedyś wielbiące Stalina, później optujące za jego następcami, a po upadku realnego socjalizmu,  „Słońca Narodów” upatrujące w  ideologach marksizmu kulturowego oraz w Adamie Michniku.

I o tym doskonale wiedzą i Nalaskowski i Zybertowicz, a także profesorowie Ryszard Terlecki oraz Włodzimierz Bernacki. Dwaj ostatni zasiadali w sejmowej komisji ds. szkolnictwa wyższego, ale nic z tego dla naprawy systemu, a chociażby nagłaśniania licznych jego patologii, nie wyniknęło. Bo wyniknąć nie mogło. Przecież nie mieli w tym żadnego interesu; jaki normalny, tzn. sprawny społecznie, układ pozwoliłby im grzać pośladki na kilku dobrze płatnych posadach, w tym co najmniej dwu w szkołach wyższych? Żaden, dlatego żadnego normalnego nie chcieli wprowadzać. Zresztą na temat faryzeizmu obu dygnitarzy z partii PiS  już się wypowiadałem, zarówno na tych, jak innych łamach.

Nie chcę się czepiać najwyższego dostojnika w państwie, zwłaszcza w okresie wyborczym, ale nie dostrzegłbym słonia w oranżerii, gdybym nie wspomniał, że i on wie co się dzieje na uczelniach, w cywilu jest przecież pracownikiem naukowym. Wie również o tym jego ojciec, również pracownik akademicki. I co? I pstro!

Profesura „konserwatywna” wylewając obecnie swoje żale, byłaby żałosna, gdyby nie jeden zasadniczy fakt. Otóż ludzie ci, aby podnieść w oczach społeczeństwa znaczenie swojej „martyrologii” sugerują, że są ofiarami walki o pluralizm oraz wolność nauki i wypowiedzi. Podobni są w tym do tych pieszczochów systemu komunistycznego, którzy osobiście lub będąc potomstwem dobrze usadowionych w słojach władzy rodziców, wylecieli z układu  jako „Przedwczesna ofiara zakrętu historii czy jakiejś kolejnej partyjnej dintojry”.

Dla nich również okres „błędów i wypaczeń” zaczął się dopiero w chwili ich „męczeństwa”, czyli około 1968 r., ewentualnie „Listu otwartego do Partii Kuronia i Modzelewskiego”, w 1965 r.,  i od tego też momentu rozpoczęła się walka o wolność w Polsce. W której oczywiście przodowali. I wtedy dopiero zaczęły mnożyć się represje, bo wcześniej żadnych ofiar panującego systemu nie było, podobnie jak nie było żołnierzy wyklętych, tylko bandy.

Podobnie uważają dzisiejsi profesorowie niezłomni i wyklęci: wcześniej o szykanach z powodów politycznych na uczelniach mogli mówić co najwyżej frustraci, miernoty, które się „nie załapały” i teraz wykrzykują swój ból, zwykłe oszołomy. Bo wcześniej ofiar systemu akademickiego nie było, dopiero teraz się pojawiły. W ich szlachetnych osobach.

Innymi słowy dzisiejsze utytułowane płaczki – którym, bądźmy szczerzy, wielka krzywda się nie dzieje, ot przyjacielski kuksaniec w porównaniu z tymi ciosami, którymi w ciszy i spokoju, przez nikogo nie niepokojony,  poststalinowski system akademicki glebił i glebi tych, którzy stanęli sztorcem , samotnie, a może naiwnie wierząc, że sami nie są – więc owi fałszywcy zakłamują historię tak, jak robią to „resortowe dzieci”.  Kreując się na „ofiary” grzebią, już i tak głęboko pochowane, prawdziwe ofiary bezprawia, w obliczu którego nie śmieli nawet szczeknąć, w czasach, jak mówi red. Michalkiewicz, swego dobrego fartu.

Dlaczego zatem dziś nieśmiało, choć bez wdzięku, popuszczają? Bo kryzys na polskich uczelniach, zwłaszcza na wydziałach humanistycznych, skąd pochodzi większość  obecnych „ofiar” i broniących ich profesorów niezłomnych, zaczyna dosięgać miejsc najbardziej wrażliwych – kieszeni. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że wojnie kulturowej, jaką rzekomo toczą z lewactwem na uczelniach, towarzyszy również wojna klasowa – walka o byt. W tym wypadku – zasobny byt. Jak długo jest się czym dzielić, tak długo „waśnie ideowe” mogą przebiegać z gracją, jak na ludzi nauki i kultury przystało. Kiedy zasoby materialne się kurczą, wtedy już nie ma żartów, lakierki zmieniają na adidasy, fraki na dresy. Następuje walka klas, czyli ludzie z klasą walczą o kasę. Normalna rzecz, tylko po co mieszać do tego Boga, Honor i Ojczyznę?

Kurcząca się liczba studentów na wydziałach humanistycznych, coraz niższe notowania w rankingach, dysfunkcyjność systemu, który niczym kamień młyński u szyi ciąży gospodarce, czyli społeczeństwu, wszystko to sprawia, że państwo polskie, nawet gdyby tego bardzo nie chciało, musi zmniejszać kurek z pieniędzmi. Kurczy się też liczba wyższych szkół gotowania na gazie, zasobnego źródła dodatkowych dochodów dla profesury obu opcji ideowych – postępowej i konserwatywnej. Chudnie przeto nie tylko sakiewka, ale liczba etatów i stanowisk uczelnianych. „Jest taka sprawa d..a szeroka a wąska ława”, mówią w tej sytuacji wybitni przedstawiciele nauki polskiej. Nic też dziwnego, że akademicy obdarzeni większymi sempiternami, a jak się już rzekło, są to uczelniani lewacy, zaczynają naciskać swym „dorobkiem naukowym” tych z mniejszymi – konserwatystów. Stąd czasami jakiś prawilniak znajdzie się na samym skraju ławy, a czasami to nawet z niej wypadnie. Ponieważ zachodzi uzasadniona obawa, że takie sytuacje mogą się powtarzać, stąd to popuszczanie. Nagłe olśnienie, że na uczelniach źle się dzieje i niech ktoś coś z tym zrobi, niechby nawet skromny doktor, ale za to ważna figura w politycznej układance – Patryk Jaki.

Bo gdyby było inaczej, gdyby nie obawy, że zasada „róbmy sobie na rękę” przestanie działać , ale rzeczywiste pragnienia przewietrzenia zatęchłej atmosfery na uniwersytetach leżały u podłoża obecnej krytyki systemu, to prawicowa profesura nie przyszłaby smarkać w rękaw dr. Jakiego tylko naciskałaby kilka lat wcześniej na kolegów profesorów: Terleckiego i Bernackiego, aby zaczęli przynajmniej nagłaśniać wady i ordynarne patologie dziejące się w zacisznych wnętrzach polskich wszechnic. Ale wtedy najwyraźniej jeszcze było za wcześnie, jeszcze można się było dobrze pożywić u akademickiego koryta, tym, którzy sądzili, że  pełna micha słusznie się im należy. Jak łańcuchowemu burkowi miska zupy.

No dobrze, powie ktoś, autor wytłumaczył skąd druga część tytułu tekstu, ale co oznacza  pierwsza? Pars pro toto oznacza „część za całość”. Figurę tę stosujemy wówczas, gdy chcemy na konkretnym, wycinkowym przykładzie ukazać całość zjawiska. Autor artykułu posłużył się tą odmianą synekdochy, aby uświadomić czytelnikowi, że tak jak w przypadku systemu akademickiego, „dobra zmiana” będzie robić wszystko, aby tylko nic tak naprawdę się nie zmieniło w układzie, na którym zbudowano III RP. W tym kontekście fakt, że prezes Kaczyński uczynił z Ryszarda Terleckiego tak ważną figurę na swej szachownicy politycznej, jest wielce wymowny.

Chyba, że pchnie ją do tego interes własny. Podkreślam – własny, a nie społeczeństwa i kraju. Chyba, że się zorientuje, iż „słodkich pierniczków” zaczyna brakować również dla „konserwatywnej” kamaryli, czyli prawej stronie tej żarłocznej hybrydy, która opanowała kraj na wszystkich jego administracyjnych szczeblach i na wszystkich polach społecznej aktywności, zwłaszcza tam, gdzie są pieniądze i prestiż.

Dopiero wtedy „dobra zmiana” zacznie gardłować, z ugrzecznionym Jarosławem Gowinem włącznie, że coś tu jest nie tak, że zmiany są zbyt płytkie i że trzeba łagodnej, ale jednak rewolucji. I wtedy ją zrobią – dla własnych korzyści, nigdy dla naszych. I nie będą mówić, że zbyt gwałtowne ruchy na scenie politycznej mogą uaktywnić ruskich szpionów, rozochocić totalną opozycję i w ogóle – „podpalić Polskę”,  tak jak towarzysze partyjni wysokiego szczebla, decydując się pod koniec lat 80. XX w. na transformację, mało przejmowali się wcześniejszymi zapewnieniami, że realnego socjalizmu bronić będą jak niepodległości, gdy zobaczyli, że nawet za żółtymi firankami zabrakło smakowitych kąsków.

Prawdziwe przyczyny sprawy prof. Nalaskowskiego

Prawdziwe przyczyny sprawy prof. Nalaskowskiego

Robert Kościelny

W ubiegłym tygodniu rektor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu zawiesił profesora Aleksandra Nalaskowskiego  na trzy miesiące w obowiązkach nauczyciela akademickiego za felieton krytyczny wobec środowisk LGBT zamieszczony w jednym z prorządowych tygodników. W obliczu takiego skandalu podniosły się liczne głosy sprzeciwu.

 Pani red. Maja Narbutt stwierdziła, że na uczelniach, jeszcze do niedawna obowiązywała zasada „Nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale jestem gotów walczyć, byś mógł je głosić”. Jednak decyzja rektora  Uniwersytetu Mikołaja Kopernika „dowodzi, że coś się zdecydowanie zmieniło”. Również red. Jacek Karnowski, zdaje się uważać, że kneblowanie ust, łamanie charakterów i karier niepokornym uczonym to stosunkowo nowe zjawisko na polskich uczelniach. Oboje redaktorzy napisali oczywistą nieprawdę.

W polskich warunkach akademickich od co najmniej trzech dziesięcioleci ludzie o poglądach, powiedzmy: polemicznych wobec panującego dyskursu polityczno-światopoglądowego, a ten wyznaczała „Gazeta Wyborcza”, mieli poważne kłopoty na uczelni, będącej poza tym ostoją „wolnej myśli, wypowiedzi i badań naukowych”, jak oświadczają ci, którzy tym interesem zawiadują, bacząc, aby nikt się nie wychylił.

Ich praca nie jest specjalnie trudna, bowiem dobór kandydatów na „uczonych” od dawna przebiega według ideologiczno-towarzyskiego klucza. A tych niewielu, którzy mimo nieprawomyślnych poglądów i nieczapkowaniu przed byle „niekwestionowanym autorytetem” się jakoś przemknęli przez to swoiście rozumiane „merytoryczne sito” łatwo anihilować ze środowiska akademickiego łamiąc karierę naukową, a następnie pod pozorem niezrobienia na czas doktoratu lub habilitacji zwalniając z pracy na uniwersytecie. O tym jak knajackie metody rządzą awansami na uczelniach mówił niegdyś szef Centralnej Komisji ds. stopni naukowych prof. Tadeusz Kaczorek.

O patologiach wyniszczających, jak wirus AIDS, organizm nauki polskiej, sprawiających że dwa jej najlepsze uniwersytety bujają się to w piątej, to w szóstej setce światowych rankingów, wie doskonale prawicowa profesura. Wie, ale milczy. Milczy bo drży o siebie i swoją karierę. Dlatego jest bardzo lojalna wobec sitwy, zbudowanej ponad podziałami polityczno-ideologicznymi.

Nigdy nie słyszałem, aby z ust bądź spod pióra prawicowych, aktywnych publicznie, profesorów wymknęły się uwagi na temat konieczności gruntownych zmian systemu nauki polskiej. Wprost przeciwnie – gdy czasami pojawiały się pomysły radykalnych przekształceń porządków panujących na uczelniach, to właśnie prawicowa profesura broniła akademickiego ancien régime’u zapamiętalej od innych. Nawet w gazecie dla półinteligentów, organie Michnika, ukazywały się opinie lewicowych profesorów, co prawda najczęściej już na emeryturach, druzgoczące panujące na uczelniach porządki. Jeden z takich poglądów mówił, że obecny system  należałoby zaorać, wszystkich zatrudnionych na etatach akademickich zwolnić, następnie zbudować na nowo i dopiero wtedy przyjmować do pracy na uczelniach, już na zupełnie nowych zasadach.

Natomiast  w prasie, obecnie prorządowej, można było natknąć się co najwyżej na miałczenie typu: no, najlepiej nie jest, może trzeba będzie coś z tym zrobić, itd. lub jojczenie o „duchocie panującej na uniwersytetach”. Żadnej ostrej krytyki dysfunkcyjnego systemu, tym bardziej osób za ten stan odpowiedzialnych. Żadnych pomysłów gruntownych zmian. „Aby dowiedzieć się kto naprawdę Tobą rządzi, sprawdź po prostu, kogo nie wolno Ci krytykować” – zauważył Wolter. Prawicową profesurą, niezależnie od tego co o sobie twierdzi, zawiaduje korporacyjny układ, zawiązany ponad podziałami partyjnymi. Rządzą nią korporacyjni liderzy, mandaryni nauki, w większości o poglądach tożsamych bądź zbliżonych do tego, które reprezentuje rektor UMK w Toruniu.

Jest jeszcze jedna płaszczyzna na której wyraża się ostry konformizm i całkowite posłuszeństwo względem systemu: brak chęci do obrony tych, którzy wprawdzie doświadczają szykan za poglądy podobne do głoszonych przez prof. Nalaskowskiego, ale do ferajny nie należą. Nigdy nie słyszałem, aby w obronie nieprawomyślnego asystenta czy adiunkta „stanęli murem” prawicowi profesorowie.

A takich uczonych, na niższych szczeblach kariery akademickiej, doświadczających opresji z powodu poglądów było o wiele więcej niż tych kilku profesorów z prawicy, których „męczeństwo” nagłośniła trzymająca z nimi prasa obozu „dobrej zmiany”. Nie bronił ich, ani prof. Legutko, ani prof. Ryba, ani prof. Polak, ani inni prawicowi uczeni, którzy obecnie publicznie zabierają głos w sprawie profesora Nalaskowskiego. Zresztą sam profesor Nalaskowski też ich nie bronił. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: szykanowanie takich osób  nie narusza w niczym świętej zasady „my nie ruszamy waszych, a wy naszych”.

Warto zwrócić na to uwagę, ponieważ w rejwachu jaki się teraz podniósł w obronie „wolności słowa” nie chodzi o obronę wolnej wypowiedzi i wolności badań naukowych, bo ich niszczenie ma miejsce od dziesięcioleci, i gdyby „niepokornej” profesurze zależało na zmianach w tej materii to miała już setki okazji, aby o nie zawalczyć. Od wielu lat polska prawica dysponuje opiniotwórczymi mediami, w tym, od kilku, publiczną telewizją i radiem. W poprzedniej kadencji w podkomisji sejmowej ds. szkolnictwa wyższego siedzieli dwaj „prawicowi” profesorowie z UJ: Ryszard Terlecki i Włodzimierz Bernacki. Żaden z nich nie podnosił kwestii naprawy systemu, a prof. Bernacki usilnie starał się, aby żadne nowe rozwiązanie nie przemknęło do ustaw akademickich.

O tym jakie są rzeczywiste, a nie deklarowane, postawy „dobrej zmiany” wobec potrzeby natychmiastowych i gruntownych przeobrażeń w polskim systemie akademickim najlepiej świadczy tzw. reforma ministra nauki i szkolnictwa wyższego, wicepremiera Jarosława Gowina. Bardzo celnie pisał o tym na swoim blogu akademickim dr Józef Wieczorek „min. Gowin znając sytuację w polskim, rodzimym środowisku akademickim cały czas podkreślał, że jego reforma wychodzi naprzeciw oczekiwaniom tego środowiska i właściwie jest przez to środowisko tworzona. Miał więc świadomość tego, że to środowisko, beneficjenci komunistycznej, negatywnej selekcji kadr, nic nie zmieni w fundamentach systemu akademickiego”. Część prawicowej profesury krytykuje reformę Gowina, ale akurat nie za to, o czym wspominał dr Wieczorek, tylko za tych kilka nieśmiałych prób zmian, mogących w przyszłości zaowocować jakąś korektą systemu, chociaż oczywiście w żadnej mierze nie jego naprawą. Również obecny program wyborczy zatytułowany bombastycznie „Polski model państwa dobrobytu” nic nie mówi o zmianach w nauce i szkolnictwie wyższym. Widocznie stan „dobrobytu” na tym odcinku został wg kierownictwa PiS osiągnięty.

Prof. Ryszard Legutko, wypowiadając się w obronie Aleksandra Nalaskowskiego stwierdził, że dziwi go „świętoszkowate oburzenie” środowisk lewicowych na wszystkie reakcje wywołane przez ekscesy ruchów homoseksualnych. To samo można powiedzieć o oburzeniu prawicowych akademików na zuchwałość przedstawicieli czerwonej i tęczowej zarazy szykanujących swoich przeciwników. Jest ono również świętoszkowate, a w dodatku głupie, bezczelne i obłudne. Fakt, że nie tylko na ulicach polskich miast ale też korytarzach i salach wykładowych uczelni utrzymywanych przez polskiego podatnika szaleje syf, kiła i mogiła, pod wielobarwnym sztandarem, to w bardzo dużej mierze efekt pokory i służalczości „konserwatywnej” profesury.  Jest jej w tym systemie po prostu dobrze, a nawet błogo. Zanurzyli się w parującej gnojówce po same uszy i od czasu do czasu puszczają bańki; a to ustami, a to nosem, a to innym organem. Markują w ten sposób bohaterski nonkonformizm, jak też Herbertowską „niezgodę i upór”.  

Ostre słowa? – Ostre! Ale taka jest prawda.

Przed kilku laty głośna była sprawa Pawła Zyzaka, wówczas magistra, szykanowanego za treść książki o Lechu Wałęsie. Wtedy żaden z profesorów nie położył się Rejtanem, aby go bronić. Prof. Andrzej Nowak nie wykrzykiwał: „Kto odważny, niech się przeciwstawi”. Nie ruszano przecież profesorów.

Przychodzą w tym momencie na myśl słynne słowa przemówienia niemieckiego pastora  Martina Niemöllera:

Kiedy naziści przyszli […] po katolików, nie protestowałem,

nie byłem katolikiem.

Kiedy przyszli po Żydów, milczałem,

nie byłem Żydem.

Kiedy przyszli po mnie, nie było już nikogo, kto mógłby zaprotestować.

Nie dajmy się zastraszyć. Idźmy za profesorem Nalaskowskim”, nawołuje prof. Nowak. Nonkonformistów w stopniu magistra lub doktora na uczelniach już nie ma, musicie bronić się sami profesorowie. Na pewno znów uda się wam wynegocjować jakiś kawałek przestrzeni wolności i trochę miejsca przy akademickim korycie. Jak zawsze –  dla siebie.

Jarosław Gowin nie mówi nam prawdy

Robert Kościelny – Warszawska Gazeta 10-17.11.2016

Jarosław, cudowne dziecko Edwarda i Macieja.

Niedawno w „Warszawskiej Gazecie” ukazał się wywiad z wicepremierem Jarosławem Gowinem. Na uwagę dziennikarza, że „polskie uczelnie w światowych rankingach są […] Daleko poza pierwszą… pięćsetką”, dr Gowin, minister nauki i szkolnictwa wyższego, odwinął się stwierdzeniem: „o wiele lepiej wypadamy w osiągnięciach naukowych, gdyż w tej dziedzinie w rankingu za rok 2015 Polska była na miejscu dwudziestym”.

„Osiągnięcia naukowe” to dość nieprecyzyjne określenie, stąd skazuje ono czytelnika na interpretacje w stylu: co minister miał na myśli. Z wcześniejszych wypowiedzi dr. Jarosława Gowina wynikałoby, że pod tym wzniosłym mianem rozumie on liczbę publikacji naukowych polskich akademików. Chociaż nie zawsze, bowiem w rozmowie z PAP z końca września podaje inną wykładnię pojęcia, mówiąc o 20. miejscu Polski „pod względem poziomu nauki”. Liczba publikacji, a ich poziom to jednak nie jest to samo, chyba że wykształcony, z racji wieku, na marksistowskiej uczelni dr Gowin hołduje diamatowi, a ten jak wiadomo (zwłaszcza starszym czytelnikom) stanowił, że ilość przechodzi w jakość.

Czasami wydaje się, że pan minister, wypowiadając się na temat kondycji polskich uniwersytetów niekoniecznie wie o czym mówi (koń kojarzy mu się z koniakiem a rum z rumakiem – jakby to ujął Antoni Słonimski). Taki brak podstawowej dla kierowanego resortu wiedzy, w przypadku ministra, zwłaszcza nauki, może być – choć w naszych polskich realiach wcale nie musi – dość zaskakujący.

Ale przyjmijmy, że Jarosław Gowin, starając się tak jak tam potrafi najlepiej, przekazuje taki oto komunikat: niski poziom uniwersytetów nie oznacza wcale niskiego poziomu naukowego. O ile tym pierwszym możemy się martwić, o tyle ten drugi przynosi nam chlubę. Innymi słowy: ranking dotyczący uniwersytetów mierzy co innego niż osiągnięcia naukowe i badawcze wyrażane w ilości oraz jakości publikacji i patentów.

A jeśli tak, to Jarosław Gowin nie mówi nam prawdy. Bowiem wystarczy wejść na www.shanghairanking.com/ARWU-Methodology-2016.html, aby dowiedzieć się że lista szanghajska, ustalając pozycję uniwersytetów bierze pod uwagę przede wszystkim osiągnięcia badawcze ich pracowników – 60% z całej puli punktów przyznawanych jest za ilość, a nade wszystko jakość publikacji, oraz za to jak często są one cytowane przez uczonych na całym świecie! Niektórzy polscy akademicy mówią, że jesteśmy na tak niskiej pozycji w rankingach, bo jesteśmy za biedni, aby zatrudniać, jak to robią bogate uczelnie, noblistów. Tylko, że za zatrudnionych noblistów, układający listę szanghajską dają góra 20%! Tak więc i nobliści niewiele pomogą, jeśli „szeregowi” uczeni nie osiągają w swych badaniach wysokiego poziomu naukowego. Mówiąc krótko, jeśli pozycja uniwersytetu jest kiepska to znaczy że poziom naukowy i badawczy również nie należy do najwyższych.

Zjawisko, o którym mowa przedstawia się jeszcze wyraźniej w innym światowym rankingu The Times Higher Education World University Rankings 2016-2017 (WUR). Tu już nie ma osobnych punktów za noblistów. Natomiast 90% z całej puli otrzymuje się za dydaktykę i poziom badań naukowych. https://www.timeshighereducation.com/news/ranking-methodology-2016. W WUR poddano badaniom 976 uniwersytetów z 70 krajów. Nasze najlepsze uczelnie znajdują się jeszcze niżej niż na liście szanghajskiej, bo w szóstej setce (UW i Politechnika Warszawska), a pozostałe 6, które załapały się do tego rankingu – a przypomnijmy, że wyższych uczelni mamy ponad 400, w tym ok. 130 państwowych – w siódmej (UJ i AGH) i w ósmej. Biorąc pod uwagę tylko wskaźnik oceniający poziom badań naukowych, to nasz najlepszy Uniwersytet Warszawski jest na 575 miejscu, a UJ na 625. O reszcie uniwersytetów nie mówmy.

W tym samym rankingu WUR, ale dotyczącym uniwersytetów europejskich UW i PW są w 3. setce spośród 400 wziętych pod uwagę. Wśród 200 europejskich instytucji naukowych (a więc nie tylko uniwersytetów lecz także innych placówek badawczych, takich jak PAN) nie ma żadnej naszej, choć są, po jednej, z Grecji, Luksemburga, Islandii, Estonii, Cypru, Czech. Norwegia ma ich 4, a Rosja i Austria – po 5 . Wymieniam oczywiście kraje z dołu rankingu.

Pojawia się pytanie, skąd wicepremier Gowin wziął to 20 miejsce? Może z Wikipedii lub z Facebooka albo innego portalu społecznościowego? W każdym razie na zadane mejlem pytanie, ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego nie udzieliło mi odpowiedzi.

O tym, że Jarosław Gowin potrafi wywijać danymi, niczym cudowne dziecko Macieja Szczepańskiego, speca od propagandy czasów Edwarda Gierka, łatwo się przekonać, gdy przyjrzymy się kolejnej liczbie często wymienianej przez wicepremiera. Tym razem jest to liczba 38. „Nasze uczelnie są na 38. pozycji w rankingu szanghajskim”, powiedział Jarosław Gowin na konferencji w MNiSZW, 9 września tego roku. Jakim cudem! Przecież chwilę wcześniej mówił, że wg owej listy nasze uczelnie są w piątej setce!

Lista szanghajska bierze pod uwagę 1200 uniwersytetów z całego świata. Natomiast na swej stronie internetowej zamieszcza tzw. top500 – czyli pierwszych pięćset szkół wyższych spośród tych 1200 wziętych w ogóle pod uwagę. Ta „topowa” 500 pochodzi z 43 krajów. My, z naszymi dwiema uczelniami w piątej setce, znaleźliśmy się bardzo nisko na 38 miejscu. Za nami są Chorwacja, Egipt, Estonia, Słowenia i Turcja – po 1 uczelni w top500. Przed nami, również w pierwszej 40. , jest Malezja, Indie, Iran, Grecja, Serbia. O państwach z 3 czy 2 dziesiątki, brak czasu żeby wspominać. Z pierwszej – brak śmiałości.

Jarosław Gowin, wicepremier rządu dobrej zmiany raczy, w interesie sitw ze swojego resortu, które bardzo dbają o to, aby w polskiej nauce i szkolnictwie wyższym było tak jak było, robić wodę z mózgu obywatelom, dzięki którym osiadł był na prestiżowym stołku. Fakt, że polska nauka i system akademicki są w głębokim kryzysie, spowodowanym licznymi patologiami, próbuje zakryć pijarowskimi sztuczkami. Nasze uczelnie sapią jak zdezelowane lokomotywy w ostatnich setkach światowych rankingów? Ależ skądże, ależ co tam – jesteśmy na 38 miejscu, a tak w ogóle to na 20! I co tu zmieniać w tym systemie? Po co to komu, na co? Należy tylko podsypać do kotła parowozu nauki polskiej kolejne miliardy złotych na pensje i badania, a wtedy naszych osiągnięć nie ogarnie skala żadnego ze światowych i wszechświatowych rankingów!

A na koniec jeszcze jeden wic wicepremiera, który na inauguracji roku akademickiego 2016/2017 powiedział: „Dużo musi się na polskich uczelniach zmienić, tak żeby zarówno kadra naukowa, administracja i przede wszystkim studenci mieli poczucie głębokiej satysfakcji z pewnego dążenia ku prawdzie”. Tak bardzo dużo. O wiele więcej niż się to dr. Jarosławowi Gowinowi wydaje. I na co skłonni byliby pozwolić mandaryni i decydenci nauki polskiej.

Skóra cierpnie, gdy człowiek pomyśli, że podobną żonglerkę liczbami może uprawiać mózg reform gospodarczych Mateusz Morawiecki. Wtedy, na papierze, być może znów staniemy się 10. potęgą gospodarczą świata. I będziemy nią tak długo, aż w końcu obudzi nas kolejny Sierpień. I wreszcie skończy się ten matriks, ta hucpa, ten chocholi taniec. Ten faryzeizm, ta śmierdząca do nieba obłuda. Czego Państwu i sobie w przeddzień Święta Niepodległości gorąco i szczerze życzę.

Polską naukę ciągnie w dół szereg patologii

NA TEN NOWY (AKADEMICKI) ROK! CZYLI ŻEBY BYŁO, TAK JAK BYŁO, TYLKO ZASOBNIEJ

warszawskagazeta.pl

Polską naukę ciągnie w dół szereg patologii. O niektórych już pisałem. Niedawno przypomniał o nich prof. Piotr Lasota – fizyk i astrofizyk o dużej międzynarodowej renomie (fizyka to akurat jedna z niewielu dziedzin nauki, której osiągnięciami Polacy mogą się pochwalić, czego nie da się powiedzieć np. o socjologii). Prof. Lasota podczas dyskusji panelowej dotyczącej szkolnictwa wyższego wypalił: środowisko naukowe należy kopnąć w tyłek. Ale środowisko zastosowało manewr wyprzedzający: stąd astrofizyka rychło spotkało to, czego życzył innym. Musi być jakaś sprawiedliwość na tym świecie!

Prof. Piotr Lasota nie znalazł się w gronie Rady NKN. Zabrakło też przedstawicieli środowisk naukowych Polonii, zwłaszcza z krajów, których uczelnie dominują we wszystkich światowych rankingach – głównie USA. No, ale po co oni? Jeszcze któryś z nich odezwałby się równie głupio jak wspomniany astrofizyk. Co innego mówić o potrzebie ożywienia kontaktów z Polonią i wykorzystywaniu jej doświadczeń, a co innego wcielać te postulaty w życie: Nie możemy szukać ekspertów na zewnątrz, ponieważ to my jesteśmy ekspertami – powiedział prof. Górniak, odbierając nominację na szefa Rady NKN.

Pieniądze podatników rozpływają się we mgle akademickiej patologii

Pan prokurator mile widziany: Ziobry, a nie Gowina tu trzeba!

polskaniepodlegla.pl

Czy prokuratura z urzędu nie powinna wszcząć postępowania wobec oszustów – pyta dr Józef Wieczorek na swym blogu akademickiego nonkonformisty (blogjw.wordpress.com). Autor nawiązuje w ten sposób do wypowiedzi prof. Wojciecha Nowaka, rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, w której ten bardzo szczerze przyznał: Przyjmując na studia młodych ludzi w takiej ilości jak teraz, my ich oszukujemy. Przyjmujemy ich tak dużo tylko po to, aby dostać większe dofinansowanie z budżetu państwa. Dodajmy, że również studia doktoranckie stworzone zostały głównie po to, aby nabijać kabzę akademikom. O dysfunkcyjności tych studiów mówią raporty NIK…

….Kasa, tylko kasa, stąd te wszystkie licencjaty, doktoraty i Wyższe Szkoły Gotowania na Gazie. Mówienie dziś, że wtedy nikt nie wiedział, jaki będzie tego skutek, jest ordynarną blagą. Podobnie jak stwierdzenie magnificencji, że wychodzimy z założenia, że studiować może każdy…..

..Oszukiwanie społeczeństwa poprzez tworzenie iluzji, że do szkół wyższych przyjmowani są tylko najlepsi, najbardziej pracowici, najbardziej wytrwali, to jedno ze zjawisk trapiących środowisko uczonych-niedouczonych, które sprawia, że pieniądze podatników rozpływają się we mgle akademickiej patologii. Za to w normalnym państwie odpowiedzieliby decydenci. Bardzo łatwo wskazać winnych, biorąc pod uwagę poziom scentralizowania systemu akademickiego w Polsce. Wskazać i zastosować wobec nich sankcje prokuratorskie……

Robert Kościelny krytycznie o akademickim programie PiS

opinie

Robert Kościelny krytycznie o akademickim programie PiS

….Prof. Włodzimierz Bernacki będąc reprezentantem w sejmie antysystemowego (jakoby) PiS nie dawał się nikomu wyprzedzić w robieniu dobrze systemowi akademickiemu panującemu w Polsce, a zbudowanemu za czasów niezapomnianego, zwłaszcza przez rodziny Żołnierzy Wyklętych, Józefa Stalina.

Już nie raz, przy różnych okazjach, dzieliłem się spostrzeżeniem, że pisowscy intelektualiści i profesorowie (bo nie są to tożsame pojęcia) pozostałości Peerelu widzą wszędzie – tylko nie tam, gdzie zostało go chyba najwięcej, czyli w polskim systemie akademickim.

System ten sprawia, że Polska wlecze się w ogonie państw innowacyjnych, że wielu wybitnych Polaków ucieka za granicę, aby się tam realizować naukowo, że jeszcze więcej zdolnych pałęta się po tym świecie nie wiedząc tak naprawdę co ze sobą zrobić, podczas gdy cwane miernoty bez głowy i kręgosłupa, wykazując ośli upór robią kariery akademickie, ze skutkiem śmiertelnym dla polskiej nauki.

Fakt, że nasze dwa najlepsze uniwersytety (UJ i UW) zamiatają tyły światowych rankingów szkół wyższych, jest wymownym dowodem jak bardzo dysfunkcyjny jest to system i jak bardzo dysfunkcyjni, na pewno moralnie, choć w wielu wypadkach również umysłowo, są ci, którzy chwalili się, że już wiele zmieniono w szkolnictwie wyższym.

Wracając jednak do naszych baranów (revenons à nos moutons), czyli programatorów. Jedną z podstawowych bolączek naszej Ojczyzny jest ucieczka młodych za granicę, z drugiej – niechęć, zwłaszcza młodych, polskich naukowców do powrotu do kraju. Rząd PO coś tam niemrawo usiłował w tej ostatniej kwestii uczynić, proponując aby polski doktor, który po pięciu latach pracy na uczelni zagranicznej, w której kierował zespołem badawczym (czyli przez pięć lat był w warunkach np. nauki zachodniej pracownikiem samodzielnym) i gdzie ogłaszał wyniki swych badań – mógł zostać profesorem. Oburzyło to prof. Bernackiego, który energicznie i z całą stanowczością przeciwstawiał się w komisji sejmowej ds. szkolnictwa wyższego takim karygodnym pomysłom ministerstwa. Domagając się jednocześnie, aby ministerstwo obniżyło wymagania stawiane przed kandydatami do tytułu profesora belwederskiego – sam takiego tytułu nie miał, wtedy jeszcze.

Przypomnijmy Włodzimierz Bernacki należy do partii, która, jakoby, stawia nacisk na sprawę powrotu Polaków z zagranicy. Można sądzić, że i pan poseł-profesor nie miałby nic przeciwko, pod warunkiem że wracać będą hydraulicy, budowlańcy, pielęgniarki, dzięki czemu będzie miał łatwiejszy i tańszy dostęp do skądinąd ważnych usług. Natomiast nie upadł jeszcze na głowę, aby domagać się powrotu swej potencjalnej konkurencji. Przyjedzie taki młodzian-doktorzyna z kapitalistycznego Zachodu, albo i samej Ameryki, po angielsku jak po swojemu mówiący, pewny siebie, oczytany w literaturze obcej, znający wielki świat akademicki i jeszcze będzie się wymądrzał. I nic mu nie będzie można zrobić – np. uwalić podczas głosowania nad habilitacją, bo w wyniku lekkomyślności władz będzie już profesorem i tę całą habilitację będzie miał w poważaniu, tak jak lęk przed gniewem „niezależnej” profesury, która zatruwa życie niejednemu młodemu badaczowi w Polsce.

Nie jest to jedyny przykład na to, że pan Bernacki, gra w jednej drużynie z najbardziej zachowawczym elementem uniwersyteckim. On – przedstawiciel partii „dobrej zmiany” dla Polski. ..

Innym ekspertem jest prof. Andrzeja Waśko, który swego czasu stwierdził, że „W III RP panował negatywny mechanizm awansu na stanowiska w nauce i administracji. Warunkiem było uczestnictwo w stadnym myśleniu. Tak zdobyte tytuły i stanowiska zaślepiały, a upojeni nimi ludzie w ogóle nie brali pod uwagę, że w jakichkolwiek sprawach mogą się mylić”.

Zastanawiam się i nijak nie mogę zrozumieć, jak to się ma do programu PiS, którego Andrzej Waśko był jednym z autorów. Bowiem program tej partii dotyczący szkolnictwa wyższego nic („absolutnie nic”) nie zmienia w starym systemie, a zwłaszcza w negatywnym mechanizmie awansu.

Kilka słów o dysfunkcyjności systemu akademickiego w kraju – Robert Kościelny

Robert Kościelny

Kilka słów o dysfunkcyjności systemu akademickiego w kraju.

System akademicki w Polsce jest dysfunkcyjny i nie sprawdza się we współczesnym świecie. Środowiskowe reguły i prawa rządzące awansem naukowym nie służą najlepszym, tylko najbardziej dostosowanym do tego systemu.

Stawiam tezę, że w Polsce może zostać profesorem człowiek, który w normalnym systemie akademickim – tzn. tam gdzie panuje wolna i nieskrępowana lękiem przed sankcjami uczelnianych decydentów konkurencja, wyrażająca się w swobodnej merytorycznej dyskusji, w której liczy się to co się mówi, a nie kto mówi – nie przeszedłby szczebla asystentury.

Wśród etatowych pracowników polskich uniwersytetów są osoby, które w ogóle nie powinni były zaczynać kariery akademickiej, bo się do tego po prostu nie nadawały i nie nadają. Są niczym te ryby, żaby i raki z wiersza Brzechwy, które wpadły na pomysł taki, żeby opuścić staw, usiąść pod drzewem i zacząć zarabiać śpiewem. Jaki był finał tego innowacyjnego pomysłu? – wiemy. Problem w tym, że o ile w bajce Jana Brzechwy rybia bezmyślność i strojenie się w cudze pióra zostały ukarane, o tyle w realu III RP są sowicie nagradzane. Etatem, a nawet kilkoma etatami.

Pseudonaukowcy, uważający się za elity są takim samym ciężarem dla społeczeństwa jak bezproduktywny menel. A nawet większym, bo w odróżnieniu od kloszarda oni byle czego nie zjedzą i nie wypiją. A nade wszystko, w odróżnieniu od ludzi z marginesu, oszukują społeczeństwo odnośnie do swojej przodującej w nim roli. I co gorsza, dzięki choremu systemowi, robią to skutecznie.

Tu czas na istotne zastrzeżenie. Nie wszyscy polscy akademicy są rodem z naukowej Nibylandii. Mamy mądrych badaczy, uczonych, którzy byliby, i czasami są, ozdobą najlepszych światowych centrów akademickich. Jak zawsze w tego typu wypowiedziach chodzi o nakreślenie dominującego obrazu. Trendu kształtującego środowisko. A jest on fatalny.

Na polskiej uczelni dominuje wydygana miernota – habilitowana i belwederska. O której można powiedzieć to samo co o całej polskiej administracji (bo to przecież urzędnicy, z tym że – habilitowani ) – są drodzy i wrodzy. Drodzy w utrzymaniu i wrodzy wobec zdolniejszej od siebie konkurencji. W takich warunkach trudno mówić o innowacyjności nauki polskiej, bowiem, jak ktoś trafnie zauważył, w feudalizmie nie da się zbudować systemu Hi-Tech.

Tylko w strukturze przenicowanej przez patologie, kolesiostwo, sitwiarstwo, korupcję, bierność i strach decydent może z dezynwolturą powiedzieć, że w zarządzanej przez niego instytucji, istotnej dla polskiej nauki rządzą prawa silniejszego, bardziej wpływowego, a nie obiektywne, merytoryczne procedury.

Tylko w takim systemie posłowie opozycji – której zwycięski kandydat na prezydenta mówi, że chce zmienić Polskę – zasiadający w sejmowej podkomisji ds. nauki, mają na liczne przejawy dysfunkcyjności omawianego mechanizmu, jak mówią młodzi – „wywalone”. Tylko w takim – przepraszam za słowo – bajzlu oni sami również mogą być przykładem funkcjonowania nieprawidłowości – są wieloetatowcami.

Tylko w takim świecie odwróconym, członkowie Komisji ds. etyki, powołanej przez środowisko w celu zwalczania zachowań nieetycznych wśród pracowników uniwersytetów, sami zachowują się wysoce nieetycznie, kłamiąc jak z nut. Nie wspomnę już o uwikłaniu niektórych z nich we współpracę z komunistyczną policją polityczną.

Od uprzątnięcia stajni Augiasza jest prezydent, premier, posłowie – mają mocny mandat od obywateli, do tego żeby babrać się w excusez le mot gnoju. To poprzez odpowiednie regulacje prawne winno się stworzyć możliwość oczyszczenia struktur nauki polskiej z gomułkowsko-gierkowskich złogów, z postsowieckiej mentalności tzw. „starej profesury”. Oraz z klonów tejże.

Dla naukowców, którzy brali udział w weryfikacji pracowników uniwersytetów po stanie wojennym, donoszących na kolegów, robiących karierę pod pezetpeerowską kryszą, dla piszących recenzje na zamówienie, szukających w opiniowanych pracach „haków” na autora, a nie prezentowanych tam tez, pomysłów, pytań czy propozycji badawczych – więc dla takich ludzi nie może być miejsca w nowym systemie. Niech szukają sobie zatrudnienia – w końcu wielu z nich to „wybitni” badacze, więc na pewno je znajdą. Oxford, Harvard, Sorbona, albo Wyższa Szkoła Gotowania na Gazie w Budzie Ruskiej, przyjmą ich z otwartymi ramionami.

Ale będzie huczek! – jak powiedziałby mecenas Krzepicki. W rzeczy samej, nie trzeba być Sybillą, żeby przewidzieć, iż wycie niebios sięgnie. Represjonowani przez faszystowski reżim – tak zapewne będą mówić o sobie „poszkodowani”: ludzie, którzy nie tylko nie mają honoru, ale i poczucia wstydu – poruszą wszystkie swoje znajomości, łącznie z zagranicznymi, aby umknąć przed sprawiedliwością.

Ale poważne państwo nie powinno się przejmować ich skamleniem. Po drugie, można nieco uśnieżyć jazgot „represjonowanych” wysyłając do zagranicznych ośrodków akademickich egzempla recenzji „naukowych”, w których dają oni upust swym kompleksom, fobiom, niebotycznej pysze z krzywdą osób recenzowanych. Przykłady takich pseudonaukowych opinii, za pomocą których niszczyli dorobek wieloletniej pracy, znajdują się w piwnicach archiwum Centralnej komisji ds. stopni naukowych, w teczkach spraw załatwionych odmownie. Również perspektywa upowszechnienia w zagranicznych ośrodkach akademickich informacji na temat działalności jednego czy drugiego „niezależnego badacza” w okresie puczu Jaruzelskiego, mogłaby uspokoić co bardziej „pokrzywdzonych” przez IV RP, odwołujących się dziś do „standardów europejskich”, których sami ani myśleli przestrzegać, w czasie gdy czuli się bezkarni.

I dopiero wtedy, gdy wiatr przemian wywietrzy zaduch na uniwersytetach i placówkach naukowych, środowisko intelektualne kraju winno rozpocząć budowanie nowego systemu akademickiego. Celowo mówię – „środowisko intelektualne”, a nie akademickie, bo to pierwsze pojęcie lepiej oddaje mą intencję.

Wbrew naiwnej wierze, w tym zwłaszcza samych akademików, nie każdy tzw. naukowiec jest intelektualistą. Najczęściej jest rzemieślnikiem, lepszym lub gorszym fachowcem w swej dziedzinie.

Są w Polsce redakcje czy wydawnictwa, które mają w swych szeregach więcej osób myślących twórczo, inspirująco, ciekawie, mających szerokie horyzonty poznawcze – a to przecież określa intelektualistę, a nie ogonek tytułów naukowych i administracyjnych – niż niejedna uczelniana rada wydziału, nie mówiąc o instytutach czy zakładach naukowym. Dlatego powinny one wziąć udział w tworzeniu „nowego otwarcia” na tych samych prawach co ośrodki sensu stricte akademickie.

Ale dysputę na ten temat winniśmy rozpocząć już dziś. Gorąco wierzę, iż fale eteru Niepoprawnego Radia, nie uśpią, ale pobudzą dyskutantów.

Polska to kraj gdzie można w oparciu o widzimisię recenzentów CK inspirowanych słuchawką telefoniczną degradować,można też na takiej samej podstawie awansować

 

Polska jest jak stara służąca…

To kraj  gdzie   można w oparciu o widzimisię recenzentów CK inspirowanych słuchawką telefoniczną degradować,

można też na takiej samej podstawie awansować 

Robert Kościelny

O tym, że państwo polskie wisi na belce, i przez to jest praktycznie tworem martwym, truchłem: po prostu („istnieje teoretycznie”), wie każdy w III RP. Kto miał jeszcze jakieś wątpliwości, to pozbył się ich po konferencji prasowej (nazywanej dalej konferansjerką, zapowiadającą w intencjach kolejne niezmącone lata rządów sitw pod parasolem PO) premiera rządu Donalda Tuska. Pomijam oczywiście funkcjonariuszy systemu, ci idą za swym pryncypałem w zaparte, czy też „na rympał”. To drugie określenie, wzięte z gwary więziennej (w więzieniach PO ma największą ilość zwolenników, nieodmiennie głoszą komunikaty powyborcze leśnych dziadków), szczególnie stosowne jest do opisu zachowań reżimowych dziennikarzy i jednego posła z PO, których łączy mentalność knajacka.

W funkcjonującym normalnie państwie, dymisja rządu byłaby oczywista, jak amen w pacierzu, ale kto twierdzi, że żyjemy w normalnie funkcjonującym państwie prawa”, pyta retorycznie Piotr Cywiński na portalu wpolityce. Cywiński zadał je dzień po konferansjerce Tuska.

Zgniłe korzenie III RP.

Cytowany publicysta jakżeż słusznie zauważył, że ten stan rzeczy ma swoje źródła w nierozliczeniu, nie tak znów dawnej, peerelowskiej przeszłości. Stąd za Stefanem Kisielewskim należałoby powiedzieć, „to nie kryzys, to rezultat”. Bo przecież III RP od chwili poczęcia przy (a może słuszniej:pod) okrągłym stole istnieje w warunkach permanentnego kryzysu. Mówiąc górnolotnie – etycznego. Przekłada się on na zachowania Polaków. Tyle razy oszukanych, rozczarowanych, w których zabijano raz po raz nadzieje. A od kilku lat karmionych pedagogiką wstydu. W takich warunkach żaden naród nie jest w stanie zachować godności, czy poczucia własnej wartości. W takich warunkach po prostu zatraca się moralny instynkt, na rzecz hasła: ratuj się kto może.

A jedni mogą bardziej (członkowie sitw: zarówno ci z lewicy jak prawicy), a inni mniej – więc toną („takie są odwieczne prawa natury pani kierowniczko”). Napoleon, który rozpoznał w zachowaniach Francuzów podobne do wzmiankowanych symptomy, miał powiedzieć o Francji, że jest jak stara służąca przywykła do tego, że gwałci ją kto chce.

Wiem, ale nie powiem…

Wiem jak to się wszystko skończy i kto wygra, a kto przegra z kretesem. Ale nie powiem. Niech partyjni doradcy kombinują, biorą za to grubą kasę. Niech rezonują publicyści mediów niezależnych i tych niepokornych – inkasują za to sute wierszówki.

Na razie widzimy, że skandal, który w wolnym i pewnym swych walorów narodzie skończyłby się przepędzeniem łotrów, którzy łżą w żywe oczy, na cztery wiatry, a później zamknięciem ich w lochu na cztery spusty, nie wywołał przesadnego rezonansu. W czasie, gdy to piszę młodzież z Ruchu Narodowego, chcąca wyrazić swą dezaprobatę, została spałowana i rozpędzona przez ZOMO III RP. Dostało się nawet dziewczynom z RN. Ach gdzież są feministki ze swym jazgotem!

Nie dziwi nic.

Dziwne to? Nie bardzo. Jeszcze większym powodem (tak: o wiele większym!), żeby przepędzić rządzące Polską sitwy i ich reprezentantów w osobach członków rady ministrów z PO (dawne KLD i UW) i PSL (byłego ZSL), była Tragedia Smoleńska. Przepędzić, a po przepędzeniu i wytarzaniu w smole i pierzu osadzić w lochu na długie lata. I co? Każdy wie co, więc po co się wyrażać.

Polacy są od 25 lat przyzwyczajeni do łgarstw w żywe oczy, do łajdactw na które nie ma kary, do bezczelnych, dufnych w swą absolutną bezkarność ludzi władzy.I do tego, że są wobec tego zjawiska bezsilni. Wypuszczono z nas powietrze. Ktoś napisał, że konferansjerka Tuska to naplucie Polakom w twarz. Nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni. Polakom raz po raz zalewają oczy swoją śliną więksi i pomniejsi decydenci.

Zaplute elity.

Przypomnijmy chociażby sprawę dobrze znaną czytelnikom tekstów zamieszczanych na stronie NFA. Skandaliczną wypowiedź prof. Tadeusza Kaczorka, który z dezynwolturą mówił w czasie gdy jeszcze był szefem Centralnej Komisji ds. stopni i tytułów naukowych, iż w zarządzanej przez niego instytucji dochodzi do przewał – uwalaniu kandydatów do stopni i tytułów naukowych na telefon.

Przecież w tym momencie magnificencja raczyła charknąć w twarz nie tyle tym, których CK uwaliła, ile tym, których ta przyjemność ominęła.

Prosta sprawa: jeśli można w oparciu o widzimisię recenzentów CK inspirowanych słuchawką telefoniczną degradować, można też na takiej samej podstawie awansować. Jak się poczuły osoby, na które pan Kaczorek rzucił, chcąc nie chcąc, cień podejrzenia, że nie własnej pracy, ale temu że działają telefony, zawdzięczają honory? Nijak, otarli plwocinę z twarzy („widocznie deszcz pada”) i poszli ściskać rękę panu prezydentowi (temu, dla którego przyczyna śmierci Pary Prezydenckiej i innych osób, w tym młodych dziewcząt-stewardess i chłopców z BOR jest „arcyboleśnie prosta”) – bo nie sądzę, żeby podsuwali do uścisku inną część ciała. Byłoby o tym bez wątpienia głośno.

Bantustan.

Gdybyśmy mieli państwo, które istnieje praktycznie, a nie teoretycznie i antysystemową opozycję, która istnieje realnie, a nie tylko w teorii i odważną elitę antysystemową, która nie tylko mówi o dobru wspólnoty (bo przecież likwidacja źródeł takiego bezprawia i krzyczącej niesprawiedliwości byłaby w interesie wspólnoty), ale i w jej interesie działa, to wypowiedź szefa CK byłaby początkiem końca jego tyleż długiej co niewątpliwie błyskotliwej kariery.

Zresztą nie tylko jego, ale również innych świętych krów. W tym zwłaszcza ulegających wdziękom aparatu telefonicznego. Ale takiej opozycji i elity nie mamy, więc Kaczorek tak jak Donald mogą być z siebie zadowoleni, a nade wszystko siebie i swej pozycji pewni. Takich „Kaczorków” i takich „Donaldów” jest oczywiście więcej. Są w każdej dziedzinie naszego życia. I siedzącej cicho, bo mającej usta zakneblowane górnolotnymi frazesami i świadomością własnych interesów, opozycji, również.

Tak więc skoro ci, którzy mówią o sobie „elity”, nie są w stanie zareagować na dyshonor, na pomiatanie nimi („jak bezwolne manekiny przewracane i kopane”), natomiast chętnie odreagują na słabszych, którzy śmieją im to wypomnieć, to dlaczego dziwią się ludziom, którzy nie mieli, nie mają i mieć nie chcą ambicji tworzenia socjety? A dziwią się, jakie to polactwo wydygane i beznadziejne, skoro nie chce się bić i zmieniać Polski. A niby dlaczego mają to robić? Żeby później, ponosząc wielkie ofiary, doczekać się Wielkiego Zbratania Dwu Stron Historycznego Podziału? Jakiegoś wariantu grubej kreski? Jakie ludzie mają gwarancje, że znów zamiast szansy na rozwój w sprawiedliwym i przyjaznym obywatelom państwie nie otrzymają przysłowiowego gie w zęby? Przy takich „elitach antysystemowych”. I takiej opozycji. No jakie?

 

Folwark zwierzęcy na przykładzie środowiska akademickiego

 

Robert Kościelny

Folwark zwierzęcy na przykładzie środowiska akademickiego

Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych.

Narodowy program zatrudnienia to recepta na bezrobocie w Polsce. Nasz program to m.in.: 1 mln 200 tys. nowych miejsc pracy dla ludzi młodych, głosi PiS. Przyjrzyjmy się jak poseł klubu parlamentarnego tej partii pragnie wcielać w życie zasady programowe.

Profesorowie, którzy przechodzą na emeryturę, ze względu na niskie świadczenia są spychani w otchłań ubóstwa. Dlatego niektórzy są zmuszeni kontynuować pracę i tym samym blokują etaty na uczelniach – uważa prof. UJ Włodzimierz Bernacki, poseł PiS.

Stąd posłowie tej partii w trakcie drugiego czytania projektu nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym, zgłoszą poprawkę, dzięki której profesorowie po zakończeniu pracy dydaktycznej będą mogli uzyskać wyższe świadczenia.

Umożliwi to profesorom, którzy ukończyli 67 rok życia, przejście w stan spoczynku. Nauczyciel przechodzący w stan spoczynku zyska finansowo. Jeżeli zrezygnuje z pracy na uczelni, otrzyma nie tylko emeryturę, ale także dodatkowe uposażenie. Ma ono wynosić 75 proc. średniego wynagrodzenia zasadniczego wraz z wysługą lat, liczonych za okres ostatnich pięciu lat pracy na uczelni. To oznacza, że będzie ono wyższe od emerytury. Jej wysokość zależy bowiem od zgromadzonych składek emerytalnych, które dzieli się przez statystyczną długość trwania życia. Proponowana regulacja wskazuje też, że środki na emerytury akademików będą pochodzić z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, a pieniądze za tzw. spoczynek z budżetu państwa na szkolnictwo wyższe.

Sitwo ojczyzno moja!

Czyli zapłacimy wszyscy, za to żeby jednej korporacji zrobić dobrze. Bo argument pomysłodawców, że stworzy się przez to 20 tys. miejsc pracy na uczelniach dla młodych (czyli pozostałoby już tylko 1 mln 180 tys., do zrealizowania programu PiS) jest mitem, jeśli nie hucpą. Niewyszukanym żartem w stylu przychodzi baba do lekarza…

Wskazuje na to przedstawicielka Krajowej Reprezentacji Doktorantów: w przypadku tej propozycji nie mam pewności, czy możliwość przejścia w stan spoczynku przez profesurę przełożyłaby się na zwiększenie miejsc pracy dla młodej kadry. Osoby ze stopniem doktora nie zajmą bowiem stanowisk profesorskich. Przejmą je zapewne doktorzy habilitowani. Tak więc mam wątpliwości, czy na tym rozwiązaniu skorzystałaby akurat młoda kadra naukowa. Raczej to nie my bylibyśmy jego beneficjentem, ale nasi starsi koledzy.

Jeżeli ktoś ciekaw błyskotliwych, trafiających w sedno, komentarzy czytelników artykułu, z którego pochodzą te informacje, podaję link http://serwisy.gazetaprawna.pl/edukacja/artykuly/795044,beda_dodatkowe_swiadczenia_dla_emerytowanych_profesorow.html,1,2

Pan Bernacki najwyraźniej uważa, wzorem tych co na górze, wyborców za idiotów, jeśli sądzi że ludzie nie wystawią mu rachunku, odpowiedniego do stopnia jego zaangażowania w dobro całej wspólnoty. A nie tylko korporacji.

Konserwatywna perwersja.

Wkraczanie w dorosłość ludzi, którzy mają dziś po 60 i więcej lat – bo to ich w pierwszej kolejności objęłoby dobrodziejstwo ustawy – przypadło na okres największego konformizmu i serwilizmu – dekady Gierka.

Epoka Jaruzelskiego utwierdzała w przekonaniu, że świętą rację miał ten, kto powiedział, iż w Polsce są trzy dobra luksusowe: własne mieszkanie, własny samochód i własne zdanie. Jednak ten kto zaczyna od zdobywania ostatniego z wymienionych dóbr, nigdy nie będzie miał dwu pierwszych.

III RP utrwaliła takie postawy a ich nosicieli wywyższyła.

W gronie profesorów, których pan Włodzimierz Bernacki z kolegami chce udelektować – nie na swój koszt (bo sam raczej na tym skorzysta), ale społeczeństwa – ekstra emeryturą (w sytuacji, gdy płacący na to, i na tamto, i na owamto ludzie będą mieli emeryturę głodową), dominowaliby specjaliści od problematyki centralizmu demokratycznego, ruchu robotniczego, przyjaźni polsko-radzieckiej, udowadniania wyższości nad niższością, byli wykładowcy WUML, lektorzy komitetów partyjnych, sekretarze komitetów uczelnianych i członkowie tychże komitetów, działacze młodzieżówek, aktywiści branżowych związków zawodowych i last but not least tajni jawni i dwupłciowi szpicle oraz osobnicy, będący niegdyś na dwu etatach – jawnym i tym drugim, resortu spraw wewnętrznych. Jak również członkowie komisji weryfikacyjnych po stanie wojennym, uwalacze wniosków do CK. Krótko mówiąc: specjaliści od kasowania ludzi.

Dzięki pomysłowi posłów PiS z podkomisji ds. nauki możemy mieć przyjemność, której nie doświadczylibyśmy w żadnym normalnym zakątku świata – wzięcia na sute utrzymanie intelektualnych pokurczy i moralnych zer, których globalny wkład w rozwój nauki doceniony został, umieszczeniem dwu najlepszych naszych uczelni w czwartej setce uniwersytetów na świecie. Pomysł równie perwersyjny jak ten, który miała III RP, aby ofiary komunistycznego systemu łożyły na swych katów i dręczycieli.

TKM – Teraz K…a My!

Z drugiej strony Włodzimierz Bernacki być może obiecuje kolegom gruszki na wierzbie. Niedawno w niezależna.pl można było przeczytać, że ekonomista Robert Gwiazdowski „nie ma złudzeń co do kondycji Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i ostrzega, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek emeryturę.Byłem przez 1,5 roku szefem rady nadzorczej ZUS iwiem co tam jest. Proszę państwa, tam nic nie ma! – mówi w kontekście przyszłych świadczeń emerytów”. Ale to nieważne, bo dla jednych nie będzie a dla nas być musi! I ruki pa szwam! Tak myślą przedstawiciele „elit” III RP. Zarówno ci z lewicy, jak i z prawicy oraz ci skądinąd. Ale o tym niedawno pisałem.

Myślę, że wśród osób wchodzących na tę stronę, mało dyskusyjne jest, że III RP to sterta kompostu, bo tylko na takim podglebiu mogły rozwinąć się w pełni talenty społeczno-polityczno-gospodarcze Kwaśniewskiego, Palikota, Tuska czy Bula-Komorowskiego oraz ich terenowych odpowiedników. A osoby mające pretensję do bycia elitą naukową, kulturalną, polityczną, społeczną traktowały półpornograficzne „Nie” jak wyrocznię oraz reagowały chamskim rechotem z wiców przypała z Biłgoraja. Wielu akademików pars magna sunt tej hołoty. Ale nie dla posłów z PiS. Oni już im wspaniałomyślnie wybaczyli. Cóż business as usual: wtedy wy a tera k….a my! A później znów podmianka. By żyło się lepiej mordo ty moja… et caetera.

Kieszeń i jej okolice

Ciekawe czy pan profesor to sam wymyśla (vide inne „reformatorskie” pomysły posła Bernackiego, które przedstawiłem w tekstach na portalu nfa) czy czerpie z krynicy mądrości kolegów, np. prof. Edwarda Janusza Malca (fizyka)? W czasie swej kadencji szefa Sekcji Nauki NSZZ „Solidarność”, ten związkowy lider i weteran dał się poznać głównie z walki o pieniądze dla korporacji akademików (3:2:1:1, czyli 3 razy średnia krajowa dla profesora, a odpowiednio mniejszy mnożnik dla reszty, pojawia się w każdym jego tekście poświęconym „reformom”, kto nie wierzy niech ‚przegoogla’). Innych pomysłów na uzdrowienie sytuacji w systemie akademickim nie miał, a wydaje się nawet, że mieć nie śmiał.

Krótko mówiąc: forsa, forsa, forsa. Ona wszystko wprawi w ruch. Zastanawiam się czym myślą ci reprezentanci PiS w środowisku akademickim – kieszenią? Bo chyba nie jej okolicami?

Kiedyś pani Barbara Fedyszak Radziejowska powiedziała, że w otoczeniu prezesa PiS pana Jarosława Kaczyńskiego jest kret. Otóż sądzę, iż są przesłanki aby postawić, określmy to ostrożnie ze względów procesowych, hipotezę roboczą, mówiącą że tacy politycy jak panowie profesorowie: Włodzimierz Bernacki, Ryszard Terlecki, Edward Janusz Malec (fizyk) to dyspozytura w partii antysystemowej stetryczałej sitwy akademickiej o patchworkowych poglądach. Dyspozytura, która swą działalnością odbierze PiS więcej procent głosów ludzi młodych (wiekiem i duchem) niżmiraże pana Janusza Korwin Mikkego.

Zakiwacie się

Doprawdy, trudno zrozumieć, jak w jednej partii może być tyle sprzeczności: z jednej strony mamy Mariusza Kamińskiego, który zmagał się z prywatą rujnującą Polskę, a teraz zmaga się z prokuraturą za to że się zmagał.

Mamy Antoniego Macierewicza, który niezłomnie, swoich pożytków zapomniawszy, domaga się prawdy o Smoleńskiej Tragedii.

Mamy wreszcie liczne grono tych, którzy nie mają złudzeń co do tego jakie to mechanizmy awansu naukowego sprawiły, że gros ludzi, która nie tylko że nie powinna wykładać na uczelni, ale nawet jej skończyć posiada prawa tzw. samodzielnego pracownika nauki.

Z drugiej natomiast mamy posłów-profesorów PiS w podkomisji ds. nauki. Cwaniaków jakich mało, a raczej jakich wielu w III RP.

Czy to jakaś mądrość polityczna, taktyka gry na wielu fortepianach?

Jeśli tak to jest to pomysł absurdalny – przeciwskuteczny.

Gdybyśmy patrzyli na słowa i czyny pisowskich akademików oraz wielu lokalnych działaczy PiS to moglibyśmy stwierdzić iż środowisko, które prze do władzy zawiązuje po drodze, wzorem swych poprzedników, jakiś dziadowski układ z sitwami aktualnie rządzącymi (kruk krukowi…, mówiąc w tej nadającej się do cytowania wersji), a my znów będziemy jako te orwellowskie zwierzęta, które „w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł się połapać, kto jest kim”.

Porównajmy to o czym mówią i czego chcą i co proponują podatnikom, a zwłaszcza ich dzieciom, panowie profesorowie z PiS z dynamizmem JKM. Dla tych rozważań nie jest istotne czy to co mówi lider KNP jest słuszne czy bałamutne. Przy takich pomysłach jak wyżej opisane, ludzie, zwłaszcza niestety młodzi, albo zagłosują na JKM, który kiedyś powiedział, że wyborcy poprą go w końcu jeśli nie z przekonania to z rozpaczy, albo wyjdą na ulice.

Albo stanie się najgorsze co stać się może – ostateczna utrata suwerenności naszego kraju i tak bardzo ograniczonej przez unijne normy i prawa oraz korporacyjne interesy krajowych miglanców. Albo stanie się i jedno i drugie. A na końcu – trzecie.

A tu Malec 

Ks. Szymon Starowolski, polihistor, pisarz polityczny, utyskując nad nieszczęściami, jakie spadały na Rzeczpospolitą od czasów buntu Bohdana Chmielnickiego – wyrażającymi się m. in. w ponoszonych na polach bitew klęskach – martwił się, że trudno znaleźć w Rzeczypospolitej „chłopa dorodnego, co by mu to przystał rozum i dowcip około rzeczy wojennych”. Również i dziś, aby przerwać serie klęsk, spadających na naszą ojczyznę od dziesięcioleci, potrzebny jest człowiek wielki. Rycerz. A tu co? Malec. Fizyk.