Chamstwo pracowników nauki i szkolnictwa wyższego

Chamstwo pracowników nauki i szkolnictwa wyższego

Waldemar Korczyński

Ciekawe przykłady chamstwa znaleźć można wśród – będących w Polsce opłacanymi przez Państwo – pracowników nauki i szkolnictwa wyższego. Jak na elitę elit przystało chamstwo to jest na ogół bardziej subtelne niż wśród przedstawicieli, innych, mniej elitarnych profesji. I bardzo często jest ono mylone ze zwykłą pazernością czy walką o stołki co trudno uznać za działalność bezinteresowną.

Generalnie chodzi o to, że klasa uczonych dba o to, by nikt nie mógł się dowiedzieć za co konkretnie bierze raczej grubą (warto zajrzeć do artykułu „Ile zarabia profesor?” w Forum Akademickim z grudnia 2009) forsę. Wartość normalnego pracownika ocenia się na ogół po jakości tego co produkuje. Piekarz jest więc dobry, gdy robi chleb bez zakalca, a budowlaniec gdy postawiony przezeń most się nie wali. Naukowcy produkować mają odkrycia i artykułować je w możliwy do przetwarzania sposób.

Pytanie „Co Pan odkrył, Panie profesorze” uznane będzie jednak prawdopodobnie za nietakt, bo tak bezpośrednio się uczonych nie ocenia. Można wprawdzie zapytać „Co Pan opublikował”, ale odpowiedź niekoniecznie musi mieć związek z pierwszym pytaniem, bo może się okazać, że wymienione w długiej liście publikacje są „przyczynkowe” i nie zawierają opisu żadnego odkrycia. Zdobywanie stopni i tytułów bez wytworzenia jakiegokolwiek produktu naukowego (odkrycia) może i jest np. oszustwem, ale chamstwem już nie, bo nie ma waloru bezinteresowności.

Chcę więc jasno powiedzieć, że tak ostatnio popularne wynalazki uczonych jak:

  • Ukrywanie rzeczywistych dokonań naukowych pod tzw. wykazem publikacji. Niektórzy uczeni nawet nie mają się za co schować i powiadają, że są uczonymi nie na podstawie jakichś tam „wyników”, ale łaski stosownej grupy innych uczonych (np. Rady Wydziału), która ich za uczonych uznała. Podobnie bywało w średniowieczu, gdzie można było zostać kimś ważnym z łaski np., króla. W przypadku naukowców może się jednak zdarzyć, że łaskodawcy nie są dużo lepsi od łaskobiorcy.
  • Kradzież dorobku kolegów po fachu czyli tzw. plagiaty.
  • Minima kadrowe. Jest to przepis warunkujący istnienie tzw. kierunku studiów zatrudnieniem przez uczelnię określonej liczby tzw. pracowników samodzielnych. Płaci się więc często nierobom, którzy wykorzystują swe stopnie i tytuły do pobierania ca 8 – 10 tys/mies za ok. 4 – 6 godzin pracy tygodniowo. Opowieści o rzekomej pracy naukowej całej ogromnej rzeszy wykładowców można skonfrontować z ilością polskich Nobli, a gadanie o pracy organizacyjnej uczonych ze stanem naszych uczelni, koordynacją nauczanych przedmiotów czy innymi „duperelami”. Ubaw gwarantowany.
  • Praca na wielu etatach. Rekordzista pracował podobno na kilkunastu, ja znam takich co mieli po kilka.
  • Nauczanie przedmiotów, o których ma się pojęcie raczej mętne lub nie ma się kwalifikacji formalnych do ich nauczania. Mimo podobieństwa do chamstwa polityka wciskającego ludziom brednie nie jest to chamstwo, bo za godzinę wykładu uczony bierze od 100 do 1000 PLN, więc bezinteresownie bzdur nie gada.
  • Spanie wykładowcy na zajęciach ze studentami.
  • Fałszowanie dyplomów.
  • Przepracowywanie jednego dnia więcej niż 24 godzin dydaktycznych.
  • Bredzenie o „bezpłatnej” edukacji, gdzie Państwo płaci wykładowcom, którzy mogą zupełnie nie odpowiadać zainteresowanym, tj. studentom. Za to płacimy wszyscy. Bezpłatnej edukacji nie ma, ale zamiast uczelniom można dać forsę (np. poprzez stosownie skonstruowany bon edukacyjny) studentowi, który wybierze komu i ile zachce zapłacić. A ewentualnie zaoszczędzone pieniążki z bonu wyda np., na piwo.

Są to typowe przykłady pomawiania uczonych o chamstwo. I te i wiele innych, powszechnie uważanych za nietypowe, zachowań elity narodu chamstwem nie są, bo nie są bezinteresowne, a korzyści z nich nie są w stosunku do strat studenta małe. Najczęstszym w tym środowisku typem chamstwa są rozmaite formy zarozumialstwa, przecenianie swojej wartości, „parcie na szkło” i tytuły i – co też się zdarza – nadwrażliwość na najmniejsze nawet przejawy krytyki czy pytania o bardziej lub mniej naukową przeszłość.

Tę ostatnią cechę łatwo jednak pomylić z obawą o to, że ujawnienie rzeczywistej wartości uczonego może narazić go na utratę części lub wszystkich (np., w przypadku plagiatu) dochodów. Nie wiadomo więc, czy taki „wrażliwiec” to matołowaty chamciuch czy ostrożny cwaniak.

A może też być i tak, że jest to człowiek uczciwy, który po prostu zna swoją wartość. Tu trzeba mieć naprawdę sporą wiedzę o człowieku, by orzec czy jest on naukowym chamem czy nie.

Dlatego też chamstwo naukowe ma charakter bardziej statystyczny niż indywidualny. Trudno jest orzec czy profesor X jest czy nie jest chamem, ale można stwierdzić, że klasa ludzi wciskających nam kit pt. wyższość realnego socjalizmu nad kapitalizmem, która do dziś za ten kit nie przeprosiła chamowata jednak jest. Nie oznacza to, że wiemy kto jest konkretnie „winny”, ale faktem pozostaje to, że robiono nas w bolo i nie przeproszono.

A ponieważ wspomniana klasa niczego by na tych przeprosinach nie straciła, więc jest to zaniechanie bezinteresowne, czyli chamstwo.

Zainteresowanych opisami naukowych chamów-indywidualistów odsyłam do poświęconych kondycji nauki i szkolnictwa wyższego portali, gdzie znajdą sporo zabawnych często przykładów. Zarówno w przypadku naukowego chamstwa indywidualnego jak i statystycznego akceptacja społeczna jest znacznie większa niż w jakimkolwiek innym przypadku. Być może jest to konsekwencją przerośniętego nad miarę wyobrażenia przeciętnego Polaka o wkładzie naukowców w życie gospodarcze i (a może przede wszystkim) kulturalne naszej Ojczyzny.