
Robert Kościelny
Warszawska Gazeta, 21 luty 2020
Pars pro toto, czyli jest taka sprawa…
Niedawno europoseł Patryk Jaki z Solidarnej Polski odniósł się dość krytycznie do wicepremiera Jarosława Gowina. Chodziło o to, że dr Gowin, obecny wicepremier i minister szkolnictwa wyższego, stwierdził, że mimo reformy, sytuacja w sądach się nie poprawiła. Patryk Jaki nie tylko wytknął byłemu ministrowi sprawiedliwości w rządzie PO-PSL, że jako reformator sądów za czasów PO poszedł na układ z kastą sędziowską, co skutkowało załamaniem próby zmian, nawet tak niewielkich jak te, które proponował, ale też stwierdził, że podobny manewr zastosował w przypadku obecnej reformy w szkolnictwie wyższym. „Jakie mamy teraz efekty na uczelniach wyższych tej reformy robionej z układem III RP? Wielu pracowników naukowych, z którymi współpracuję na uczelni, głośno mówi, że środowiska konserwatywne są tam niszczone, a lewactwo i gender są tam tak silne jak nigdy i stanowią główny punkt oporu przeciwko nawet nie rządom PiS, ale całemu państwu”, mówił w wywiadzie pan Jaki.
Z życiorysu zamieszczonego w Wikipedii wynika, że uczelnię, Uniwersytet Wrocławski kończył europoseł w 2010 r. Poza tym prowadził zajęcia ze studentami w dwu szkołach wyższych. Ma też doktorat. Stąd należy sądzić, że dr Patryk Jaki posiada własne doświadczenia w zakresie tego co dzieje się na uczelniach i jakie siły są tam przewodnie. Jeśli dodamy do tego, że ma też porównanie z innymi, zachodnimi wszechnicami, jako stypendysta ARGO – Top Public Executive oraz uczestnik szkolenia na Sam Houston State University w Huntsville, to możemy spokojnie przyjąć, że może i potrafi porównać środowiska akademickie po obu stronach Łaby, mówiąc obrazowo.
Powoływanie się jedynie na słowa współpracujących z nim akademików o poglądach konserwatywnych na temat sytuacji na uczelniach, przy braku chociażby nawiązania do własnych doświadczeń należy uznać za przejaw nieśmiałości dr. Jakiego. Podobnej do tej z którą wystąpiła przed laty w reklamie pani Katarzyna Niekrasz („z pewną taką nieśmiałością”).
Wprawdzie byli i są ludzie nauki dobrze znający realia uniwersyteckie, którzy od dawna mówili to o czym obecnie mówi pan Jaki, natchniony przez „wielu pracowników naukowych”, ale nie są oni beneficjentami systemu akademickiego – zresztą najczęściej nie są beneficjentami żadnego systemu – i funkcjonują poza nim. A z takimi to nie tylko Patrykowi Jakiemu nie po drodze, ale każdemu, komu święty spokój i życie w jakim takim dostatku miłe. I pewnie dlatego panu europosłowi nawet do głowy nie przyszło, żeby badając sytuację na uczelniach wyjść poza opinie beneficjentów.
Kiedy w comiesięcznych audycjach nadawanych w internetowym Niepoprawnym Radiu dr Józef Wieczorek, twórca Niezależnego Forum Akademickiego, komentował na bieżąco mankamenty dyskutowanego wówczas projektu reformy akademickiej Gowina, zwracając właśnie uwagę na to, że robiona jest wraz z układem i dla układu III RP, to żaden z akademików pomstujących teraz na wicepremiera nie uznał za stosowne dołączyć do dyskusji radiowej, mimo że będąc na antenie prosiliśmy (miałem w tym cyklu audycji swój skromny udział) ich o to.
Pracom nad reformą szkolnictwa wyższego w wydaniu Jarosława Gowina, jednego nie można zarzucić – tajności. Wprost przeciwnie, można nawet powiedzieć że pan dr Gowin zrobił ze swego przedsięwzięcia show, na który nie szczędził ani pieniędzy, ani też czasu. Trwał on przez rok! Nie ma w kraju człowieka związanego w taki czy inny sposób z nauką, który nie słyszałby o tym.
To co było wiadome ludziom spoza systemu akademickiego, przejawiającym obywatelską troskę o skutki społeczne i cywilizacyjne jego daleko posuniętej dysfunkcyjności, jest doskonale znane tym, którzy w systemie funkcjonują, jako etatowcy, a nawet multietatowcy. Niech więc nie grają dziś pierwszych naiwnych; doskonale wiedzieli, bo przeprowadzający zmiany z tym się przecież nie kryli, że reforma była od początku – co tam od początku, z założenia – robiona z układem!
Czy wśród zaproszonych do prac nad zmianami w szkolnictwie wyższym znaleźli się Polacy pracujący od lat na uniwersytetach w USA, Wielkiej Brytanii, Hong Kongu, Singapurze – czyli wiodących ośrodkach naukowych na świecie? Czy zaproszono czynnych badaczy mieszkających i pracujących w Polsce, ale spoza obecnego systemu akademickiego? Oczywiście, nic z tych rzeczy! Dlaczego?
Na wideorelacji z kuluarowego spotkania podczas konferencji poświęconej zmianom systemu szkolnictwa wyższego, zamieszczonej na stronie MNiSW, jeden z „reformatorów” mówi: nie potrzebne są nam osoby z zewnątrz, my [czyli beneficjenci systemu –R.K.] najlepiej wiemy jak go naprawić. Słowom cwaniaczka towarzyszy rechot obecnych tam przedstawicieli elity intelektualnej naszego kraju. Ta bezczelna wypowiedź jest przejawem mentalności wiecznych reformatorów systemu socjalistycznego w tzw. Polsce Ludowej. Reformowaliby go, dla własnej korzyści, do dziś, gdyby nie wybuch społecznego buntu latem 1980 r. Gdyby wylewająca się lawa nie zaczęła zatapiać ruin gnijącej cywilizacji.
Między bajki należy włożyć część wypowiedzi pana europosła, sugerującą zaskoczenie prawicowej profesury, że na uczelniach „środowiska konserwatywne są niszczone”. Bowiem ona doskonale wie, co się dzieje na polskich uczelniach i to nie od czasu pogrożenia palcem prof. Nalaskowskiemu, nieprzyznania profesury Andrzejowi Zybertowiczowi czy ostatniego przypadku na Uniwersytecie Śląskim, tylko od dekad – polskim systemem akademickim zarządzają, a właściwiej „zawiadują” typy sowieckie! Kiedyś wielbiące Stalina, później optujące za jego następcami, a po upadku realnego socjalizmu, „Słońca Narodów” upatrujące w ideologach marksizmu kulturowego oraz w Adamie Michniku.
I o tym doskonale wiedzą i Nalaskowski i Zybertowicz, a także profesorowie Ryszard Terlecki oraz Włodzimierz Bernacki. Dwaj ostatni zasiadali w sejmowej komisji ds. szkolnictwa wyższego, ale nic z tego dla naprawy systemu, a chociażby nagłaśniania licznych jego patologii, nie wyniknęło. Bo wyniknąć nie mogło. Przecież nie mieli w tym żadnego interesu; jaki normalny, tzn. sprawny społecznie, układ pozwoliłby im grzać pośladki na kilku dobrze płatnych posadach, w tym co najmniej dwu w szkołach wyższych? Żaden, dlatego żadnego normalnego nie chcieli wprowadzać. Zresztą na temat faryzeizmu obu dygnitarzy z partii PiS już się wypowiadałem, zarówno na tych, jak innych łamach.
Nie chcę się czepiać najwyższego dostojnika w państwie, zwłaszcza w okresie wyborczym, ale nie dostrzegłbym słonia w oranżerii, gdybym nie wspomniał, że i on wie co się dzieje na uczelniach, w cywilu jest przecież pracownikiem naukowym. Wie również o tym jego ojciec, również pracownik akademicki. I co? I pstro!
Profesura „konserwatywna” wylewając obecnie swoje żale, byłaby żałosna, gdyby nie jeden zasadniczy fakt. Otóż ludzie ci, aby podnieść w oczach społeczeństwa znaczenie swojej „martyrologii” sugerują, że są ofiarami walki o pluralizm oraz wolność nauki i wypowiedzi. Podobni są w tym do tych pieszczochów systemu komunistycznego, którzy osobiście lub będąc potomstwem dobrze usadowionych w słojach władzy rodziców, wylecieli z układu jako „Przedwczesna ofiara zakrętu historii czy jakiejś kolejnej partyjnej dintojry”.
Dla nich również okres „błędów i wypaczeń” zaczął się dopiero w chwili ich „męczeństwa”, czyli około 1968 r., ewentualnie „Listu otwartego do Partii Kuronia i Modzelewskiego”, w 1965 r., i od tego też momentu rozpoczęła się walka o wolność w Polsce. W której oczywiście przodowali. I wtedy dopiero zaczęły mnożyć się represje, bo wcześniej żadnych ofiar panującego systemu nie było, podobnie jak nie było żołnierzy wyklętych, tylko bandy.
Podobnie uważają dzisiejsi profesorowie niezłomni i wyklęci: wcześniej o szykanach z powodów politycznych na uczelniach mogli mówić co najwyżej frustraci, miernoty, które się „nie załapały” i teraz wykrzykują swój ból, zwykłe oszołomy. Bo wcześniej ofiar systemu akademickiego nie było, dopiero teraz się pojawiły. W ich szlachetnych osobach.
Innymi słowy dzisiejsze utytułowane płaczki – którym, bądźmy szczerzy, wielka krzywda się nie dzieje, ot przyjacielski kuksaniec w porównaniu z tymi ciosami, którymi w ciszy i spokoju, przez nikogo nie niepokojony, poststalinowski system akademicki glebił i glebi tych, którzy stanęli sztorcem , samotnie, a może naiwnie wierząc, że sami nie są – więc owi fałszywcy zakłamują historię tak, jak robią to „resortowe dzieci”. Kreując się na „ofiary” grzebią, już i tak głęboko pochowane, prawdziwe ofiary bezprawia, w obliczu którego nie śmieli nawet szczeknąć, w czasach, jak mówi red. Michalkiewicz, swego dobrego fartu.
Dlaczego zatem dziś nieśmiało, choć bez wdzięku, popuszczają? Bo kryzys na polskich uczelniach, zwłaszcza na wydziałach humanistycznych, skąd pochodzi większość obecnych „ofiar” i broniących ich profesorów niezłomnych, zaczyna dosięgać miejsc najbardziej wrażliwych – kieszeni. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że wojnie kulturowej, jaką rzekomo toczą z lewactwem na uczelniach, towarzyszy również wojna klasowa – walka o byt. W tym wypadku – zasobny byt. Jak długo jest się czym dzielić, tak długo „waśnie ideowe” mogą przebiegać z gracją, jak na ludzi nauki i kultury przystało. Kiedy zasoby materialne się kurczą, wtedy już nie ma żartów, lakierki zmieniają na adidasy, fraki na dresy. Następuje walka klas, czyli ludzie z klasą walczą o kasę. Normalna rzecz, tylko po co mieszać do tego Boga, Honor i Ojczyznę?
Kurcząca się liczba studentów na wydziałach humanistycznych, coraz niższe notowania w rankingach, dysfunkcyjność systemu, który niczym kamień młyński u szyi ciąży gospodarce, czyli społeczeństwu, wszystko to sprawia, że państwo polskie, nawet gdyby tego bardzo nie chciało, musi zmniejszać kurek z pieniędzmi. Kurczy się też liczba wyższych szkół gotowania na gazie, zasobnego źródła dodatkowych dochodów dla profesury obu opcji ideowych – postępowej i konserwatywnej. Chudnie przeto nie tylko sakiewka, ale liczba etatów i stanowisk uczelnianych. „Jest taka sprawa d..a szeroka a wąska ława”, mówią w tej sytuacji wybitni przedstawiciele nauki polskiej. Nic też dziwnego, że akademicy obdarzeni większymi sempiternami, a jak się już rzekło, są to uczelniani lewacy, zaczynają naciskać swym „dorobkiem naukowym” tych z mniejszymi – konserwatystów. Stąd czasami jakiś prawilniak znajdzie się na samym skraju ławy, a czasami to nawet z niej wypadnie. Ponieważ zachodzi uzasadniona obawa, że takie sytuacje mogą się powtarzać, stąd to popuszczanie. Nagłe olśnienie, że na uczelniach źle się dzieje i niech ktoś coś z tym zrobi, niechby nawet skromny doktor, ale za to ważna figura w politycznej układance – Patryk Jaki.
Bo gdyby było inaczej, gdyby nie obawy, że zasada „róbmy sobie na rękę” przestanie działać , ale rzeczywiste pragnienia przewietrzenia zatęchłej atmosfery na uniwersytetach leżały u podłoża obecnej krytyki systemu, to prawicowa profesura nie przyszłaby smarkać w rękaw dr. Jakiego tylko naciskałaby kilka lat wcześniej na kolegów profesorów: Terleckiego i Bernackiego, aby zaczęli przynajmniej nagłaśniać wady i ordynarne patologie dziejące się w zacisznych wnętrzach polskich wszechnic. Ale wtedy najwyraźniej jeszcze było za wcześnie, jeszcze można się było dobrze pożywić u akademickiego koryta, tym, którzy sądzili, że pełna micha słusznie się im należy. Jak łańcuchowemu burkowi miska zupy.
No dobrze, powie ktoś, autor wytłumaczył skąd druga część tytułu tekstu, ale co oznacza pierwsza? Pars pro toto oznacza „część za całość”. Figurę tę stosujemy wówczas, gdy chcemy na konkretnym, wycinkowym przykładzie ukazać całość zjawiska. Autor artykułu posłużył się tą odmianą synekdochy, aby uświadomić czytelnikowi, że tak jak w przypadku systemu akademickiego, „dobra zmiana” będzie robić wszystko, aby tylko nic tak naprawdę się nie zmieniło w układzie, na którym zbudowano III RP. W tym kontekście fakt, że prezes Kaczyński uczynił z Ryszarda Terleckiego tak ważną figurę na swej szachownicy politycznej, jest wielce wymowny.
Chyba, że pchnie ją do tego interes własny. Podkreślam – własny, a nie społeczeństwa i kraju. Chyba, że się zorientuje, iż „słodkich pierniczków” zaczyna brakować również dla „konserwatywnej” kamaryli, czyli prawej stronie tej żarłocznej hybrydy, która opanowała kraj na wszystkich jego administracyjnych szczeblach i na wszystkich polach społecznej aktywności, zwłaszcza tam, gdzie są pieniądze i prestiż.
Dopiero wtedy „dobra zmiana” zacznie gardłować, z ugrzecznionym Jarosławem Gowinem włącznie, że coś tu jest nie tak, że zmiany są zbyt płytkie i że trzeba łagodnej, ale jednak rewolucji. I wtedy ją zrobią – dla własnych korzyści, nigdy dla naszych. I nie będą mówić, że zbyt gwałtowne ruchy na scenie politycznej mogą uaktywnić ruskich szpionów, rozochocić totalną opozycję i w ogóle – „podpalić Polskę”, tak jak towarzysze partyjni wysokiego szczebla, decydując się pod koniec lat 80. XX w. na transformację, mało przejmowali się wcześniejszymi zapewnieniami, że realnego socjalizmu bronić będą jak niepodległości, gdy zobaczyli, że nawet za żółtymi firankami zabrakło smakowitych kąsków.
Filed under: opinie, Tekst Roberta Kościelnego, Teksty nadesłane | Leave a comment »